Moja Historia

Adaptacja

( Część 3 )

 

Miejsce, w którym mieszkaliśmy, wydawało nam się spokojne. Ze względu, że nie mieliśmy samochodu, wszędzie chodziliśmy pieszo. Nawet do centrum miasta; mieszkając trochę ponad godzinkę spacerkiem od centrum; bo gdy podjeżdżał autobus, okazywało się, że jest już jeden wózek z dzieckiem i drugi już się nie zmieści.

 

Informacyjnie – w Irlandii jeżdżą autobusy piętrowe, takie jak w Anglii, tylko niebiesko-żółte.

 

Dlatego też nie pozostawało nam nic innego, jak pozwiedzać okolicę po drodze do celu. Po pewnym czasie przyzwyczailiśmy się do tego i już nie było to dla nas takie uciążliwe jak na początku. Staraliśmy się korzystać z możliwości, jakie oferuje nam spacer, a które ominęlibyśmy, jadąc autobusem. Nie przeszkadzało nam nawet to, że w niespełna 30 minut mogliśmy doświadczyć tylu zjawisk atmosferycznych, jak: przepiękne słońce, zachmurzenie, wiatr i deszcz, a nawet zdarzało się nam doświadczać tych wszystkich zjawisk jednocześnie i to było niesamowite. Jednak najgorsze miesiące to okres zimowy. Wtedy bardzo dużo padało; wręcz lało i non-stop wiało; raz słabiej, raz mocniej. Oczywiście tych mocniejszych wiatrów w tamtym czasie było 75%, ale jak widać, dało się przeżyć 😉.

Teraz jak o tym piszę, to wracają wspomnienia i muszę Wam się przyznać, że są bardzo miłe wbrew pozorom. Aż ciepło się robi na serduchu 🧡. Był to czas, który mogliśmy spędzić razem, spacerując, rozmawiając i jednocześnie poznając różne zakamarki Dublina. W samochodzie czy autobusie jest już jednak inaczej, jakby nie było, traci się taką możliwość.

Dni mijały powoli. Tak mi się przynajmniej wydawało. Po pewnym czasie od przeprowadzki, nasz synek zaczął budzić się w nocy z przeraźliwym krzykiem i płaczem. Nie wiedzieliśmy dlaczego. Szukaliśmy przeróżnych przyczyn, bez efektu. Dużo czasu minęło, zanim znowu zaczął przesypiać całe noce spokojnie. W kolejnym wpisie przeczytacie całą historię tego płaczu, ale uprzedzam, historia mrożąca krew w żyłach, tylko dla osób o mocnych nerwach 😉. Po zakończeniu całej tej historii z budzeniem się i płaczem nastał czas upragnionej nocnej ciszy 😉. Przynajmniej na jakiś czas 😄.

Nadeszła jesień. Rozpoczął się rok szkolny. Od września zapisaliśmy synka do przedszkola, żeby miał kontakt z dziećmi i językiem angielskim. Był to jeden z pierwszych kroków adaptacji jak jego, tak i w pewnym sensie mojej, gdyż byłam zmuszona go tam zaprowadzać i odbierać, a także czasami coś wydukać po angielsku. 

Przyznam się, że nienawidziłam tego języka tak bardzo, że będąc na studiach i mając jako pierwszy język angielski a drugi niemiecki, poprosiłam o zmianę na pierwszy niemiecki i drugi włoski. Większość z Was może pomyśli sobie: ale po co zmieniać, przecież angielski to najważniejszy język na świecie i jeszcze można się go uczyć za darmo. Oczywiście. Zgadzam się w 100%, ale jeśli o mnie chodzi, niechęć do niego była silniejsza niż rozsądek. Uparłam się jak osioł i już. Angielski – be, niemiecki – cacy. I sami zobaczcie. Jak widać, nie udało mi się przed nim uciec. Można powiedzieć, że jak na złość akurat pojechałam do Irlandii, w której urzędowym językiem jest angielski. Cóż począć 🤷‍♀️.

Trzeba ponieść konsekwencje swoich „oślich” decyzji 😉 i wreszcie zacząć się go uczyć. Co prawda bardzo lubię niemiecki, a do tego mam dwie siostry cioteczne, które mieszkają w niemieckojęzycznym kraju, więc mam gdzie go szkolić, ale w sercu, gdzieś głęboko siedzi sobie cichutko, skryta miłość do języka francuskiego. Bardzo podoba mi się jego brzmienie. Kto wie, może któregoś dnia, kiedy już opanuje jakoś ten angielski, zacznę się uczyć francuskiego 😍😁. To tak na marginesie 😊.

Wracając do naszej adaptacji. Tak czy inaczej, nie pozostało mi nic innego, jak zacząć się z nim przepraszać albo przynajmniej zacząć go tolerować, skoro przyszło nam razem żyć i to jeszcze nie wiadomo jak długo. Jedyne co na tamtą chwilę mogłam zrobić, to oglądać programy telewizyjne z włączonymi napisami. Potem doszło wypełnianie różnych form, dzięki czemu pisownię i czytanie opanowałam w lepszym stopniu niż komunikowanie się. To już duży postęp jak dla kogoś, kto nienawidzi angielskiego, a musi z nim żyć (czyli dla mnie). Niestety wciąż w realnym życiu to była tylko kropla w morzu, a nawet skłonna jestem napisać, że w oceanie. Każdego kolejnego dnia wyłapywałam jakieś nowe słówka, potem sprawdzałam ich znaczenie i starałam się je zapamiętać. Po jakimś czasie zaczęłam coś nie coś rozumieć, co mówią inni. W taki oto sposób moja kropla stawała się coraz większa i większa 😉.

Muszę przyznać, że ja to miałam luz. Mój mąż to miał dopiero stres. Wszystko było na jego głowie. Przede wszystkim praca, w której musiał się odnaleźć i dogadać. A wyobraźcie sobie, jak trudno jest zrozumieć obcokrajowca, nie znając jego języka, a tym bardziej, jak on jest pijany. Nie wspominając o Anglikach, Walijczykach czy Szkotach, którzy często odwiedzali Irlandię. A za kołnierz nie wylewali. Mission Impossible 😉. Dodatkowo inne sprawy, które trzeba było załatwić poza pracą, jak lekarze, urzędy itp. Biedaczek. Co się nastresował to jego, ale jestem z niego bardzo dumna 😌. (O tym, dlaczego jeszcze duma mnie rozpiera, dowiecie się już niedługo).

Jak każdy i my musieliśmy znaleźć sobie lekarza pierwszego kontaktu. Udało nam się go znaleźć dość blisko naszego domu i oczywiście, mimo naszych usilnych starań w poszukiwaniu polskiego lekarza, był to Irlandczyk. Starszy, bardzo miły, siwy pan. Prowadził własną klinikę, a także przyjmował osoby na tak zwaną kartę medyczną, którą, dzięki Bogu, po jakimś czasie też udało nam się ogarnąć. Pewnego razu, nasz synek dostał bardzo wysokiej gorączki 🤒. Dawaliśmy mu jakieś syropki na obniżenie temperatury, ale po paru godzinach znowu wracała. A że był koniec weekendu, wszystkie przychodnie były zamknięte i tylko szpitale otwarte. W poniedziałek poszliśmy z synkiem do naszego lekarza, bo już zaczęliśmy się denerwować. Wtedy wyglądało to tak. Kto przyszedł pierwszy ten lepszy. I zdarzało się 😆, o przepraszam, zdarzyło się, że udało nam się poczekać 30 min zamiast godziny albo dłużej. Bo gdy nawet przychodziliśmy wcześniej, zanim lekarz otworzył klinikę, to już była kolejka przed drzwiami 😩. To nic w porównaniu z wizytą. Gdy już udało nam się dostać do gabinetu lekarza, wytłumaczyć co i jak, i z nadzieją w oczach, patrząc na niego, jak zaraz wypisze cud lekarstwo dla naszego biedactwa, aby mu ulżyć w 5 sekund, spoglądając mu w gardło, uszy i osłuchując słuchawkami – teraz jedno z najlepszych – przez ubranie!, usłyszeliśmy: „Nic mu nie będzie, po 2 dniach mu przejdzie”. Zamurowało nas 😳. Nie dość, że jeszcze nie otrząsnęliśmy się z szoku po tym, jak widzieliśmy, jak wygląda badanie, to jeszcze taka diagnoza na deser. Wyszliśmy z gabinetu wstrząśnięci. Nie dowierzaliśmy temu, co widzieliśmy i słyszeliśmy. W porównaniu z pediatrami w Polsce, z którymi miałam do czynienia przez pierwsze 1,5 roku naszego synka, to uwierzcie mi, doznałam szoku i długo nie mogłam się z niego otrząsnąć. Nic nam innego nie pozostało jak wrócić do domu, z chorym dzieckiem, bez cud leku, z dodatkową dawką szoku. Nadal zbijaliśmy temperaturę syropkami co parę godzin i faktycznie, jak lekarz powiedział, przeszło. Myślę, że chyba nie miało innego wyjścia, wcześniej czy później i tak musiałoby przejść, ale chcieliśmy, żeby było wcześniej, a nie później. Dobrze, że przeszło i poszło i już tylko można powspominać 😉. (Na temat opieki lekarskiej i naszych doświadczeń, napiszę w oddzielnym wpisie). 

Natomiast nasza adaptacja w mieszkaniu nie szła nam najlepiej. Stwierdziliśmy, że pójdziemy do banku zapytać o kredyt na swoje własne mieszkanie. Wychodziliśmy z założenia, że jak mamy komuś płacić to lepiej spłacać kredyt i być na swoim. Nikt ci nie będzie mówił, czy możesz wbić gwóźdź i powiesić obrazek, czy nie i czy dziecko może się bawić w ciągu dnia w domu, czy nie, bo komuś przeszkadza. Pojeździliśmy trochę po okolicy, żeby znaleźć miejsce do osiedlenia się dla naszej rodziny. Jadąc pociągiem, zobaczyliśmy nowe osiedle, które dopiero się budowało. To było to, które dotknęło naszych serc. Następnego dnia pojechaliśmy tam zobaczyć mieszkania. Nie mieliśmy problemu z wyborem 😉. Od razu zarezerwowaliśmy nasze upragnione gniazdko. Teraz zostały tylko formalności. Pewnego wieczora, mąż, rozmawiając ze stałym klientem baru, wspomniał, że znaleźliśmy mieszkanie i chcemy dostać kredyt. Okazało się, że ów klient ma przyjaciela, który jest menadżerem jednego z banków. Dał mężowi jego namiary i powiedział, że da mu znać, że się z nim skontaktujemy. I tak zrobiliśmy. Pojechaliśmy do banku na umówione spotkanie. Od razu było widać, że pan nie ma problemu, z tym, abyśmy mogli dostać kredyt, wręcz przeciwnie 😁. Każde spotkanie z panem, który zajmował się naszym kredytem, było całkiem miłe. Na jednym z naszych spotkań, gdy wypełniliśmy formularz dotyczący naszych zarobków i wydatków, nasz miły pan spojrzał i zapytał, czy się nie pomyliliśmy. Zdziwieni, patrzyliśmy na ten formularz, a on pokazał nam rubrykę z wydatkami. Nie ukrywam, że trochę zasiał w nas niepokoju. Zaczęliśmy się zastanawiać, o co może chodzić. Czy może za dużo wpisaliśmy i co teraz powiedzieć, bo jednak bardzo zależało nam na tym kredycie. Okazało się, że pan był bardzo zdziwiony kwotami, jakie wpisaliśmy, bo przy ich irlandzkim stylu życia, to te nasze kwoty, to były jakieś nie z tej ziemi. Nie w sensie, że za duże, ale wręcz przeciwnie, że ZA MAŁE. Wyobrażacie sobie? Ten pan nie był w stanie pojąć, jak można przy takich kwotach funkcjonować. Nie powiem, żeby nam nie ulżyło. Bo już myśleliśmy, że coś jest nie tak. No w ich oczach pewnie i było, w naszych to normalne 😉 (O tym też innym razem). Po „zerknięciu” na wszystkie nasze dokumenty dowiedzieliśmy się, ile musimy zarabiać, aby dostać kredyt. I wyobraźcie sobie, że był tak miły, że nawet nas poinformował co mamy zrobić, aby ten kredyt otrzymać 🤭. Żeby to osiągnąć, mąż musiał pójść do drugiej pracy. A że mój brat pracował w hurtowni świeżych warzyw i owoców, która dostarczała towar do sklepów, restauracji i hoteli, udało mu się załatwić mężowi tam pracę.  Całkowicie inna bajka. Wtedy zaczął pracować w dwóch pracach naraz. Do pierwszej, czyli baru, chodził na 16.00 do zamknięcia, stamtąd wsiadał na rower i jechał do centrum do hurtowni (bez względu na pogodę czy to w deszcz, wiatr, ciepło czy zimno) na 2.00 w nocy i kończył o 10.00 rano i tak przez 3 miesiące. Ja też poszłam do pracy na 3 dni w tygodniu do baru-restauracji jako kelnerka pracować na wieczory w tym samym miejscu co mój mąż, a byłam już w dość zaawansowanej drugiej ciąży 🤰. W tym czasie naszym synkiem zajmowali się znajomi mojego męża, którzy przyjechali do Irlandii i na początku zamieszkali z nami. Po odejściu z hurtowni a wciąż będąc na wysokich obrotach, aby pomóc koledze dostać pracę (który słowa nie znał po angielsku, nie wliczając łaciny podwórkowej 🤭), zatrudnił się razem z nim w Pizzy Hut jako kucharz, żeby być razem z nim na zmianie i mu tłumaczyć. I tak przez 2 miesiące po 2-3 dni w tygodniu. Widocznie musiał stopniowo wychodzić z tego szaleństwa 😉. Doświadczenie, jakiego nabył mój mąż jako Pizza Man, doświadczamy do dzisiaj podczas delektowania się pizzą zamówioną z pizzerii, bądź idąc do pizzerii albo kupioną w sklepie i podgrzaną w piekarniku 😆.

Powiem Wam, że był to bardzo ciężki czas dla nas, a w szczególności dla męża. Jak teraz o tym pomyślę, to w głowie się nie mieści, jak można było tak funkcjonować. On tak naprawdę nie miał, kiedy się wyspać i zregenerować 😳.

Po tych wszystkich męczarniach, gdy już udało nam się wreszcie złożyć wszystkie niezbędne dokumenty i pozostało nam już tylko czekanie na odpowiedź, czas nam się dłużył potwornie. Nie mogliśmy się doczekać. Trwało to bardzo długo. Za długo jak dla nas.

 

Wasza,

Chwila dla Ciebie

P.S. Ten osioł na obrazku to w całej okazałości ja! 😉😜

8 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *